Bestseller W żydowskich rękach - okładka przód
Przednia okładka książki W żydowskich rękach Michał Bałucki

W żydowskich rękach - Michał Bałucki

OSTOJA-004

W żydowskich rękach to powieść z roku 1885 Michała Bałuckiego — pisarza, komediopisarza i publicysty okresu pozytywizmu — zawierająca wątki gospodarczych relacji polsko-żydowskich.

35,00 zł
Brutto
Najniższa cena w ciągu ostatnich 30 dni: 35,00 zł
Stan magazynowy: Mała ilość.

Zobacz fragment książki W żydowskich rękach:

I
Kochani sąsiedzi

Szary zmrok rozmazał w niewyraźne kształty kontury wioski, do której para koni ciągnęła po piaszczystej drodze bryczkę... Na bryczce siedziało dwóch mężczyzn. Jeden już mocno szpakowaty, wychudły i ruchliwy; drugiego profil ostro i wyraźnie rysował się na jasnym tle zachodniego nieba i pokazywał rysy regularne. Cera tylko, nie wiadomo czy wskutek zmierzchu, czy z natury wydawała się ciemną, przez co białka oczu i zęby, które czasem odsłaniał w sarkastycznym uśmiechu, nabierały rażącej białości. Słuchał on w milczeniu swego starszego towarzysza, który chciał go rozgadać i bawił, jak mógł, opowiadając o wszystkim, co mu na oczy lub na myśl przyszło. Młody człowiek był widocznie obcym w tych stronach, a szpakowaty jegomość uważał za obowiązek dawać mu objaśnienia o ludziach, okolicy i ciekawych wypadkach.

Wtem naraz przestał mówić i wpatrzył się w jeden punkt nieba za lasem, który coraz, coraz się więcej zarumieniał.

— Grzesiu! — odezwał się wreszcie do furmana — co to tam tak się zaczerwieniło za lasem. Czyby to księżyc?

— Ej, nie widzi mi się, proszę pana. To prędzej gdzieś się pali...

— Pali się, powiadasz? A gdzie być może?

— Ta to tak wygląda jakby w Lipczynach. Płomień tuż za lasem...

— W Lipczynach powiadasz?

— Tak mi się widzi...

— Prawda, akurat w tej stronie lipczyński dwór jakby strzelił. Biedny Radoszewski — mówił niby do siebie — jeszcze mu tego brakowało. Trzeba by się jednak przekonać. Czyśmy minęli już leśniczówkę?

— Ano zaraz będzie...

— To skręć na cesarkę i wio do Lipczyn, co koń wyskoczy.

Furman śmignął batem w powietrzu; potem po końskich grzbietach, raz i drugi wołaniem zachęcał je do pośpiechu, ale nie na wiele się to przydało. Leniwe szkapy szarpnęły zrazu i przyspieszyły biegu, ale wnet pomęczyły się i zwolniły. Dopiero gdy się wygrzebały z piasku na bity gościniec, ruszyły raźniej w górę ku lasowi. Tymczasem szpakowaty jegomość zwrócił się do młodego człowieka i zapytał:

— Pan nie znasz jeszcze Radoszewskiego?

— Ani jego, ani nikogo prawie, proszę pana...

— Poczciwy człowiek z kościami, choć do rany przyłóż. Tylko biedak nie najlepiej stoi w interesach. Chłopi go kradną, Żydzi oszukują i wyzyskują, a co chłop i Żyd nie weźmie, to sam rozda i rozczęstuje, bo taka to już natura. Spod serca wyjmie i da. Dlatego też sam nic nie ma. Długów po uszy. I trzeba mu było jeszcze tego ognia... To go do reszty dorżnąć może...

— Jeżeli asekurowany...

— On asekurowany? Nie namówiłbyś go pan do tego.

— A to czemu?

— Ot zwyczajnie, człowiek starej daty, ma swoje uprzedzenia i przesądy. Uważa ogień za dopust Boży. Opatrzność boska,  mówi, to najlepsza asekuracja, a potem życzliwość sąsiedzka. Przy takiej asekuracji szlachcic może spać bezpiecznie.

— A toć to przedpotopowy człowiek. Nie przypuszczałem, że tacy ludzie istnieją jeszcze.

Trzeba, panie, trzeba wiedzieć, kto to Radoszewski. Gościnny, uczynny do przesady, na usługi sąsiedzkie oddałby grosz ostatni. Toteż ma ogromny mir w okolicy. Żaden sąd polubowny bez niego się nie obejdzie, a kto wie, czy go i marszałkiem nie obiorą, bo choć głowa nie tęga, ale serce złote. Nazywamy go tu powszechnie naszym kochanym Radosiem, a każdy uważałby sobie za grzech przejechać koło jego domu i nie wstąpić. Toteż dwór jego istny dom zajezdny... Ciągle w nim goście. Jedni przyjeżdżają, drudzy wyjeżdżają. Już to można powiedzieć, że ma w nas wszystkich przyjaciół. Jestem pewny, że tam teraz z połowa sąsiedztwa zjechała na ratunek. Dość każdemu wiedzieć, że w Lipczynach nieszczęście, aby porzucił wszystko i biegł do poczciwego Radosia, jak my oto teraz.

— Jeżeli wszyscy jak my przyjadą tylko z gołymi rękami, to nie na wiele przyda się panu Radoszewskiemu ta pomoc sąsiedzka.

Szlachcic spojrzał spode łba na mówiącego; nie spodobała mu się taka uszczypliwa uwaga młodzika, który siedział na jego wózku i znał go ledwie od paru dni. Miał ochotę palnąć mu kazanie za taką śmiałość, ale równocześnie przypomniał sobie, że jest właścicielem dwóch córek na wydaniu. Każdy młody człowiek mający jakieś takie kwalifikacje na męża był dla niego bardzo ważną osobą, której obrażać i odstręczać nie należało. Dlatego uważał za stosowne połknąć urazę i odpowiedział:

— A prawda, prawda. Trzeba było wstąpić do domu i zabrać choćby parę wiaderek. Ale to byłoby nas długo zabawiło, a tak będziemy jedni z pierwszych. Obecność życzliwych osób w nieszczęściu, to także pociecha niemała.

Młody człowiek nic na to nie odpowiedział. Milczenie jego można było różnie tłumaczyć. Pan Jacenty wytłumaczył je sobie jak najlepiej znowu przez wzgląd na Pelcię i Balbinkę. Dla biednego bowiem szlachcica siedzącego dzierżawą na lichej wiosczynie, dwie córki na wydaniu z przewróconymi główkami, były zbytkiem większym może niż dla niejednego wyścigowe anglezy. Bo trzeba wiedzieć, że Pelcia i Balbinka, kandydatki do stanu małżeńskiego, szanując swoją godność i rasę poprawioną przez matkę baronową, uważały za ubliżenie pomagać ojcu w ciągnieniu jarzma gospodarskich zajęć — i cała ich czynność ograniczała się na ciągłych przygotowaniach do tych wyścigów, których ostateczną metą miał być ołtarz i młodzieniec, choćby niemłody, mogący oprócz miłości i wierności małżeńskiej ślubować żonie kocz z czwórką, stroje z Paryża i podróż za granicę. Gdy jednak pewna liczba lat minęła i zabrała ze sobą z twarzy panieńskiej puszek pierwszej młodości, panny Jacentówny znacznie obniżyły skalę swoich wymagań i każdy młody człowiek, nawet z bardzo skromnymi kwalifikacjami, wydawał się dla nich pożądaną partią — tym bardziej ów młody człowiek, który był typem męskiej piękności, z energią, ogniem i tą pewnością, jaką nadaje przebijanie się przez świat o własnych siłach. Panna Pelagia, wielka amatorka i znawczyni koni, utrzymywała, że zrobił na niej wrażenie ślicznego arabczyka o rozdętych nozdrzach i pełnego ognia, a zaś sentymentalna Balbinka porównywała jego oczy do przepaścistej nocy, pełnej niezbadanych tajemnic.

9788365102263

Opis

Format
A5
Autor
Michał Bałucki
Oprawa
miękka
Ilość stron
267

Contact form is not available

Zobacz także

Opinie

Dodaj opinię

W żydowskich rękach - Michał Bałucki

W żydowskich rękach to powieść z roku 1885 Michała Bałuckiego — pisarza, komediopisarza i publicysty okresu pozytywizmu — zawierająca wątki gospodarczych relacji polsko-żydowskich.

Dodaj opinię